im. JERZEGO FEDOROWICZA i LUDMIŁY POPIEL
Narodziny "epoki plenerów"
Jerzy Fedorowicz mówił w 2008 roku w opublikowanej rozmowie z Michałem Rogalskim:
Gdzieś w połowie lat 50. grupa artystów dyplomantów (1953) krakowskiej ASP, zachęcona nęcącym trzymiesięcznym stypendium w wysokości 900 złotych (obiad popularny – 2,40 zł) fundacji Ministerstwa Kultury (jako działalność osiedleńcza w nowym województwie koszalińskim) zastała ugór do zaorania. Koszalin był w osiemdziesięciu procentach zniszczony. Jedna restauracja, jedna kawiarnia, kino, teatr w organizacji, a w willi po byłym niemieckim muzeum miejskim wycinki z sowieckich gazet. Wstęp wolny. Chcieliśmy tu, na tych „ziemiach odzyskanych” stworzyć środowisko artystyczne. Dookoła świat się zmieniał, tu stał w miejscu. Takie były początki.
Dziesięć lat później, we wrześniu 1963 ruszyło „I Międzynarodowe Studium Pleneru Koszalińskiego” (tytuł miał być strawny dla władzy), by w następnych wydaniach zmienić nazwę na „Spotkania Artystów, Krytyków i Teoretyków Sztuki”, bądź „ Spotkania Artystów i Naukowców” (w zależności od sytuacji i programu) z dodatkiem „Osieki” i „rok”. Znakomity poeta Julian Przyboś mianował Osieki „letnią stolicą sztuki polskiej”. Cykliczność spotkań trwała do 1981, kiedy nastąpiło ostatnie spotkanie w napiętej, zewnętrznej dramaturgii zbliżającego się stanu wojennego. W muzeum koszalińskim pozostał ślad tych spotkań.
Były to czasy, gdy z jednej tylko strony, mianowicie państwa, miało miejsce centralne sterowanie całym życiem społecznym i kulturalnym. A państwem sterowała jedynie słuszna partia (PZPR). Podkreślić trzeba, że w ówczesnym bezkomputerowym i beztelewizyjnym jeszcze kraju rola artystów plastyków i ich możliwy wpływ na społeczeństwo był przez władze brany pod uwagę. Był też źródłem niepokoju, podobnie jak dziś media elektroniczne. Z drugiej strony niezależni artyści usiłujący, w braku wolności, realizować ideę wolności … artystycznej. Na tym tle dochodziło do wielu niepojętych, a dziś trudnych do zrozumienia, sytuacji.
Idea spotkań artystów, naukowców i krytyków (odcinaliśmy się od zbyt uwikłanego w tradycję słowa plener) zrodziła się jako wynik oddolnej i społecznej aktywności artystów, a nie tak, jak chcieliby to widzieć zwolennicy sztuki zinstytucjonalizowanej albo władze. Aby jednak idea ta mogła zaistnieć w jakiejkolwiek oficjalnej formie konieczny był kontakt z władzami, czyli Komitetem Wojewódzkim Partii i Urzędem Wojewódzkim. Dla kuratora spotkań, tak można dziś określić moją ówczesną rolę, negocjacje z władzą były nieuniknione.
Odbywałem więc spotkania z „władzą”, podczas których przedstawiałem perspektywy popularyzacji sztuki oraz utworzenia muzeum sztuki współczesnej w Koszalinie, władza zaś, nie mając wzorców takiego przedsięwzięcia w polityce kulturalnej kraju, wykazywała nieufność wobec naszych projektów. Pewnym czynnikiem wspomagającym te pomysły był jednak jej lęk powodowany aktywnością ziomkostw niemieckich, która była odczuwana jako zagrożenie (wobec braku dowodów istnienia polskiej kultury na ziemiach odzyskanych)...
Były to dwa lata chodzenia po różnych biurach, urzędach, jeżdżenia do Warszawy po poparcie ZPAP, szukania sprzymierzeńców wśród wpływowych osób. Nie dały pozytywnego rezultatu. Wreszcie ustalono, ze potrzebne jest zezwolenie Ministerstwa Kultury i Sztuki, a
także akceptacja wydziału propagandy KC. Aby uzyskać akceptację najwyższego szczebla pojechałem do Warszawy. Otrzymałem delegację z Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego w Koszalinie, podpisaną przez wicedyrektora Gaertiga, naszego sprzymierzeńca. Dyrektorem departamentu w Ministerstwie KiS był wtedy pan Wilski, człowiek inteligentny, obeznany z urzędową polityką, ze sprawami kultury, ale twardy biurokrata. Przedstawiłem się, okazałem pismo delegujące i zreferowałem zamysł koszalińskich artystów. Dyrektor Wilski zrewanżował mi się obszernym wywodem „co się w sztuce dzieje”. Zrozumiałem, że bierze mnie za urzędnika z wydziału kultury UW i nie prostowałem tego. Dogadaliśmy się więc, że jeśli on mnie uczuli na niebezpieczeństwa, a ja będę miał nad całością kontrolę, to on „da swój podpis”. Przy mnie zadzwonił do tow. prof. Łyżwańskiego z KC partii i poinformował go, że właśnie przed chwilą „towarzysz z Koszalina wszystko mu wytłumaczył”. Po dłuższej rozmowie Łyżwański, który też miał mnóstwo zastrzeżeń i przestróg, aby „uważać na tych przewrotowców rozmaitych”, pozwolił Wilskiemu „sprawę załatwić pozytywnie”. Tym sposobem, wróciłem do Koszalina z definitywną akceptacją ministerstwa.
Od tego momentu sprawy potoczyły się inaczej. Władze wojewódzkie uznały: „Jak pan nie ma zastrzeżeń w Warszawie, to akceptujemy, to róbcie”. Na pierwsze spotkanie wybraliśmy ośrodek WRN w Osiekach, który okazał się najlepszym miejscem – położony nad jeziorem, 2 km od morza. Władze wyasygnowały 60 tys. zł, my prywatnie 20 tys. zł, ponieważ koszty okazały się większe. I tak w 1963 roku odbył się pierwszy plener Osiecki. Najcięższy bój mieliśmy za sobą, potem jednak przez cały czas trwały podchody o to, kto będzie decydował o wyznaczaniu lity uczestników. To były istne targi. Rezultatem tych starć była mieszanina rozmaitych zjawisk i tendencji. Władze centralne (KC) zawsze nasyłały kogoś ze swoich, my broniliśmy własnej listy. Dlatego też część prac uczestników odbiega od pojęcia awangardy. Osoby z partyjnego polecenia czuły się najczęściej wyalienowane, bo tu toczyły się dyskusje o sztuce pojęciowej itd., a oni tkwili gdzieś na etapie prymitywnego socrealizmu. Ja po każdej imprezie byłem wzywany przez władze na „podsumowanie”i musiałem zdawać sprawozdania co dobrego się działo, a co złego. Musiałem także ustosunkować się do ocen służb specjalnych, które także miały swój udział w obserwacjach wydarzenia. Ważące oceny brane pod uwagę przez władze to były relacje prasowe (Trybuna Ludu, Polska, prasa lokalna, pisma artystyczne).Ten „układ” uzależniał władze powodując pewną skłonność do ustępstw na naszą korzyść. W ten sposób Osieki mogły się stać miejscem spotkań polskiej awangardy artystycznej...
[...]
Każde więc spotkanie w Osiekach obfitowało w różne polityczne rozgrywki, które trwały właściwie cały rok, aż do następnej wersji. Po jednej z takich akcji ja zerwałem swoje uczestnictwo, jako funkcjonujący komisarz Osiek. Było to po starciu z dyrektorem Wydziału
Kultury, który nie zaakceptował proponowanych wydatków odnośnie dokumentacji.
Ale ważniejsze jest to, że wśród tych rozgrywek przed, w trakcie i po, spotkania jednak się odbywały. Każda edycja trwała około trzech tygodni. Były nieco krótsze i dłuższe, ale optymalny czas spotkań oceniałem właśnie na trzy tygodnie. Okazało się, że dłużej się nie
wytrzymuje. Wie Pan, co się po miesiącu dzieje? Najpierw odbywa się wzajemne poznanie, wymiana doświadczeń itd., a po trzech tygodniach tworzą się takie zalążki konfliktów i taka chęć wyrwania się z układu, że trzeba to przerwać. Jerzy Rosołowicz po trzech tygodniach zamykał się w sobie nie chciał chodzić na posiłki. Na dłuższą metę życie w wiosce artystycznej nie wchodzi w grę. To znane w psychologii procesy grupowe. Zresztą ja od dłuższego czasu zajmuję się bardziej psychologią niż sztuką. Psychologią
związaną z wizualnością. Kiedy żył Henryk Semmler, światły człowiek, często o tym rozmawialiśmy jeszcze w czasie Spotkań. Niestety zmarło mu się. Właściwie z tego okresu Osiek niewiele osób już zostało. Tak się składa, że pamiętam czasy przedwojenne – mam duży zakres doświadczeń życiowych i obserwacji. A zmiany są nie tylko olbrzymie, ale mają charakter przyśpieszenia. To, co kiedyś trwało dziesięć lub dwadzieścia lat w rozmaitych dziedzinach teraz dokonuje się w ciągu dwóch lat. Telefony komórkowe jako strategia komunikacji, komputery, ludzkie strategie działań życiowych się zmieniają. Ciekawe, do czego to doprowadzi? Bo ta sytuacja przyśpieszonych zmian, może mieć charakter podobny do tego z naszych spotkań w Osiekach. Istnieją jakieś granice
odporności psychicznej, za którymi zaczynają się zmiany patologiczne. Kiedy robiliśmy Osieki oczywiście nie było Internetu. To znaczy był, tylko w opowiastkach Lema. Nie było tez telefonów komórkowych i innych gadżetów. Przeminął ten czas na „wspólne bycie”. W tamtym czasie myślałem nawet o stworzeniu takiej, gdzieś na wybrzeżu koszalińskim, ekologicznej wioski artystycznej, która nie trwałaby trzy tygodnie a funkcjonowała, jako normalne miejsce do zamieszkania. Dobrze, że jednak odszedłem od tej koncepcji, bo dzisiaj wydaje się to niemożliwe.
To co do dziś jest wartością wspomnienia osieckich Spotkań, to fakt, że pomimo tych wszystkich niesprzyjających okoliczności politycznych udało się stworzyć dynamiczną sytuację, o której w znacznej mierze decydowali sami artyści, nie instytucje, muzea czy krytycy. [...]
Zasadą było to, że temat ideowy ogłaszany był jako tytuł całego spotkania. Wystąpienia nie miały zadanego tematu. Zamysł był taki, że podczas spotkania odbywa się wolna trybuna, to znaczy każda z osób mających wystąpienia teoretyczne ma prawo do wygłaszania własnych poglądów, co do których uważa, że mają związek z ogólnym tematem spotkania. W praktyce osoby, które miały coś do przekazania, wygłoszenia, informowały o tym mnie, ustalaliśmy czas, godzinę, dzień i ja wywieszałem na tablicy ogłoszeń w hallu plakat z informacją. Prawie codziennie działo się coś takiego. Na przykład Józef Patkowski na tym plenerze, o którym pan mówi, miał najpierw referat o muzyce konkretnej, potem prezentował nagrania. Było to zresztą bardzo ciekawe wystąpienie na temat Cage`a. Osoby, które miały wystąpienia mówiły to, co uważały za sensowne na danym etapie spotkania. Nic nie było traktowane tam w kategoriach jakiegokolwiek obowiązku. Sytuacja wolnej trybuny. To jedyna sensowna opcja w takim spotkaniu.
Warto o tym pamiętać oglądając po latach Kolekcję Osiecką w muzeum. Pisze o tym dr Marcin Szeląg z UAM w Poznaniu, który dostrzegając znaczenie historyczne Osiek, jako alternatywy, a jednocześnie społecznej i oddolnej inicjatywy artystów wobec scentralizowanej polityki kulturalnej komunistycznej Polski, pisze: „Kolekcja Osiecka była kolekcją powstającą nie na
skutek wyborów kuratorów muzealnych, lecz stanowiła kreację artystów”.
Fedorowicz J. Słowo wstępne w " Panoramiczny happening morski i Tadeusz Kantor w latach 1964-1968". Kraków, Cricoteka, 2008